niedziela, 13 października 2013

02. Czekoladowe żaby


                Pił już drugą kawę, zakupioną w automacie na pierwszym piętrze szpitala. Była mętna i nie smakowała zbyt dobrze, ale przynajmniej mógł się czymś zająć. Marina spała, oddychając nierównomiernie. Pielęgniarka twierdziła, że to najzupełniej normalne, szczególnie w jej stanie. W jej stanie. Co to w ogóle za stwierdzenie? Co w tym stanie było takiego szczególnego, co wyróżniało go spośród wszystkich innych? I dlaczego musiał być właśnie jej? Tego James nie wiedział, a denerwowało go straszliwie. Cały czas usilnie starał się wmówić sobie, że wszystko było w jak najlepszym porządku. Szło mu dużo łatwiej przez te dwa tygodnie, kiedy siedział tylko za drzwiami pokoju, nie zaglądając do środka. Ludzie często przyglądali mu się ze zdziwieniem, kiedy mijali go, czytającego książkę lub gazetę, pogrążonego w letargu. Tyle że to lepsze niż bezsensowne ślęczenie koło jej łóżka, dobijanie się świadomością, że nic nie mogę dla niej zrobić.
                Pomieszczenie, w którym się znajdowali, było stosunkowo małe i ciasne, ale Potterowi to nie przeszkadzało. Ściany pomalowane na biało, w tamtym momencie kompletnie zszarzałe, i kafelki na podłodze. Tak wyglądały szpitale, nie było się co okłamywać. Mimo iż ludzkim istnieniom nie zagrażała już czarna magia, wszystko się uspokoiło, nadal pozostawały tak przyziemne kwestie jak kryzys, który dotknął i tamto miejsce.
                - Jim? Pomożesz mi ? - Głos Mariny był tak słaby, że ledwo ją dosłyszał. Najwyraźniej obudziła się kilka sekund wcześniej.
– Chyba troszeczkę się zaplątałam – powiedziała  i uśmiechnęła się blado, patrząc na niego i mrugając przy tym szybko. Wydawała się być na czymś dziwnie skupiona, ściągnęła brwi i zmarszczyła czoło. James wstał, po czym podszedł do niej w pośpiechu. Dziewczyna zaplątała się w rurki i kable, które ją otaczały. Potter podejrzewał, że nie wiedziała, podobnie jak on sam, do czego konkretnie służyły, mimo to były ważne, tak przynajmniej twierdzili lekarze. Pomagały jej funkcjonować prawidłowo.
                Dobrą chwilę zajęło mu uporanie się z problemem. Bał się, że może coś przez przypadek rozłączyć bądź popsuć, a na to nie mógł pozwolić, więc bardzo uważnie i ostrożnie przekładał wszystko w palcach. Kiedy już skończył, usiadł na krześle tuż obok jej łóżka, a Marina chwyciła go za dłoń i przyłożyła ją sobie do policzka. Czuł, jaką ma zimną i suchą skórę. Minęły cztery dni od kiedy się przebudziła, a ona nie wyglądała ani odrobinę lepiej.
                - Nic nie jadłeś. Powinieneś pójść na dół i kupić sobie przynajmniej kanapkę – powiedziała w końcu, nadal przytulając do twarzy jego rękę i patrząc na bruneta poważnie. Zdziwił się, skąd wiedziała takie rzeczy, skoro spała głęboko od kiedy przyszedł.
                - Dobrze, mamo – odparł, unosząc lekko kąciki ust i jeszcze bardziej zapadając się w plastikowym siedzisku. Jakoś nie do końca uśmiechało mu się jedzenie czegokolwiek, a już szczególnie kanapek z tamtejszego bufetu. Były zdecydowanie gorsze niż kawa, o czym zdążył się przekonać na własnej skórze.
                Mimo jej prośby siedział bez ruchu, patrząc na smutny obrazek, zawieszony obok drzwi. Przedstawiał statek, albo małą żaglówkę, dryfującą po niebezpiecznym morzu. Szary i przybijający.
                - Tęsknię czasem za Hogwartem, wiesz? To były dobre lata. Przypominam sobie wszystko powoli i nie wierzę, że są już za mną. Pamiętasz, jak zawsze pisałam ci wypracowania z numerologii? Do tej pory nie rozumiem, dlaczego się na nią zgłosiłeś  - zaśmiała się, a raczej zaskrzeczała, co wywołało napad niepohamowanego kaszlu. Był tak silny, że Marina aż usiadła, oczy prawie wypadły jej z orbit. Posiniała cała, nabrzmiały jej żyły na szyi i skroniach, a łzy bólu popłynęły po zapadniętych policzkach. Dalej ściskała dłoń Jamesa, któremu cała krew odpłynęła z twarzy. Pochylił się nad nią, nie do końca wiedząc, co ma zrobić. Czuł, że jakaś ciepła, lepka ciecz pada kroplami na jego twarz i dłonie. Spojrzał w dół, na prześcieradło, całe pokryte ciemnymi drobnymi plamkami.
                - Siostro! – wrzasnął, całkowicie przerażony.
                Wstał z krzesła i trwał w bezruchu kilka niezwykle długich sekund. Zdawało mu się, że są na piętrze całkowicie sami, że nie ma tam nikogo, kto mógłby pomóc, a Marina rozpada się na jego oczach. Rozpada się, a on nie ma pojęcia, co zrobić!
                Do sali wpadł wysoki mężczyzna w szarym garniturze, gdzieś około czterdziestki. Miał ściągnięte brwi i jasne włosy, zaczesane do tyłu przy pomocy żelu. Prawą dłonią sięgał do kieszeni ze zdecydowaną miną, ani przez sekundę się nie wahał.
                - Proszę się odsunąć – powiedział chłodno, torując sobie drogę wolną ręką. Potter z trudem wyplątał palce z uścisku Mariny i cofnął się o kilka kroków ze wzrokiem nadal skupionym na jej drobnej sylwetce. Wiedział, że zrobi wszystko, co tamten mu powie, bo podświadomie mu zaufał. Musiał zaufać.
                Nieznajomy wyciągnął krótką różdżkę z jasnego drewna i przy jej pomocy wysłał patronusa przez okno. Również pochylił się nad brunetką, lecz zamiast stać bezczynnie, tak jak to robił Jim, zaczął mamrotać zaklęcia, mające na celu poprawienie jej stanu, a przynajmniej w to głęboko wierzył Potter.
                Nagle wokół nich zaczęli materializować się ludzie, a towarzyszyło im tylko ciche pyknięcie. Ubrani byli w zielonożółte szaty i mieli takie same wyrazy twarzy jak nieznajomy w garniturze, pełne spokoju i  pewnego rodzaju wyrachowania. Jakie szczęście, że w tym mugolskim szpitalu nie było żadnych barier ochronnych!
                - Nie możemy czekać. Z każdą sekundą jej szanse maleją!
                - A co, może chcesz się z nią deportować? Przecież to zbyt niebezpieczne! Nie wiadomo, jak zareaguje jej organizm.
                - Przestańcie się w końcu sprzeczać! Jesteście stażystami, nie uczniakami, do cholery!
                Głosy kołotały Potterowi w głowie, a mroczki zaczynały tańczyć mu przed oczami. Osunął się na krzesło, stojące w rogu sali i starał nie patrzeć na to, co robili z Mariną, dalej kaszlącą i dławiącą się krwią. Czuł się okropnie z tego powodu, ale nie był w stanie przyglądać się jej cierpieniu ani sekundę dłużej. Wlepił wzrok w pęknięcie na ścianie, lecz to nic nie pomogło, więc zacisnął mocno powieki.
                Nie zauważył nawet, kiedy wszystko ucichło i został w pomieszczeniu praktycznie sam, nie licząc drobnej blondynki, przyglądającej się mu z ciekawością zmieszaną ze współczuciem. Miała duże, szare oczy i krótkie włosy. Przypominała trochę elfa z dziecięcych opowieści, które czytywał kiedyś w książkach dla mugoli. Skupił na niej całą swoją uwagę, pragnąc, by obrazy sprzed chwili odeszły, zostawiły go w spokoju.
                - Przenieśliśmy pannę Groom do Szpitala Świętego Munga, panie Potter. Jeśli pan chce, może się pan teleportować tam razem ze mną. Ministerstwo Magii załatwi później wszelkie formalności – odparła spokojnie, wyciągając ku niemu swoją szczupłą dłoń. James nawet nie mrugnął.
                - Co się stało? – spytał, otępiały. Nie miał nawet siły na to, by podnieść się z siedzenia.
                - Nie wiemy jeszcze dokładnie, co wywołało kaszlenie krwią, jednak na pewno doszło do jakiegoś urazu wewnętrznego.  – Potter był jej wdzięczny za pominięcie zwykłego, lekarskiego bełkotu.
                - Nie mogę panu obiecać…
                - James, jestem James – przerwał jej. Miał dość tych wszystkich formalności, szpitali i obrzydliwej kawy. Chciał spokoju, przyjaznej atmosfery, czegokolwiek, co zburzyłoby rutynowy plan jego dnia w ciągu ostatnich miesięcy. Wstać, wypić okropną, brunatną ciecz, powymieniać kilka formułek grzecznościowych, iść znów spać.
                - James – odparła tonem osoby, która naprawdę rozumie – nie jestem w stanie cię zapewnić, że będziesz ją mógł jeszcze dziś zobaczyć. - Pokiwał tylko głową w odpowiedzi i wstał.
– Zabiorę stąd wszystkie jej rzeczy, nie jest tego dużo, ale myślę, że będzie chciała je mieć przy sobie – powiedział niemrawo, bardziej do siebie niż uzdrowicielki.
                - Tak, sądzę, że to dobry pomysł.
                Blondynka stała na środku pomieszczenia, przyglądając się Jimowi, który krzątał się po nim z nieobecnym wzrokiem. Domyślał się, że Marina nie przez przypadek dostała pojedynczy pokój, co było mu w tamtym momencie niezwykle na rękę. Przynajmniej nie musiał zastanawiać się, do kogo należały ubrania, pieczołowicie złożone i włożone do nocnej szafki. Oprócz nich, nie było tam praktycznie niczego. Dla pewności rozejrzał się jeszcze raz, szukając różdżki bądź jakichkolwiek innych osobistych przedmiotów, lecz nic takiego nie dostrzegł.
- Czy mogłaby pani od razu aportować się na odpowiednim oddziale? Mam dość przechodzenia przez recepcję – spytał.
                - Myślę, że to da się załatwić. Poza tym, jestem Amy – powiedziała lekarka, gdy mężczyzna stanął na powrót tuż obok niej. Spojrzał na nią i tym razem to on wyciągnął dłoń w jej stronę.
                - Miło mi cię poznać, Amy – zdążył powiedzieć, zanim się deportowali.  

***

                Jedną z zalet Szpitala świętego  Munga była jego herbaciarnia, duża i dobrze oświetlona sala na piątym piętrze, gdzie starsza, wiecznie uśmiechnięta czarownica serwowała wszelakie przysmaki czarodziejów. To właśnie tam udał się James po przybyciu do budynku. Dowiedział się od jednego z dyżurujących lekarzy, że Marinę przewieziono na oddział urazów pozaklęciowych, bo i tak miała tam trafić po wyjściu z mugolskiego szpitala na kontrolę, a jej stan jest już stabilny. Pozwolono mu ją odwiedzić dopiero po porze obiadowej, więc Potter musiał coś ze sobą zrobić do tamtego czasu.
Kupił dwie czekoladowe żaby i butelkę soku dyniowego, bo nic bardziej konkretnego nie przeszłoby mu przez gardło. Usiadł przy dwuosobowym stoliku, znajdującym się koło największego okna i zjadł w spokoju. Wzrokiem błądził od kolorowych serwetek, po wygodne, przetarte krzesła, w tamtej chwili raczej puste. Nie było pory odwiedzin, więc w szpitalu nie przebywał praktycznie nikt, prócz lekarzy i pacjentów, z paroma wyjątkami. Kilka stolików dalej siedziała drobna blondynka, wyglądająca na nie więcej niż piętnaście lat, czytająca z zapałem jakąś książkę, której tytułu James nie mógł dostrzec. Jej mina, sposób, w jaki marszczyła brwi, przygryziona warga… To wszystko przypominało mu coś, co bolało, coś, co kiedyś stracił, więc odwrócił wzrok, wbijając go w blat stołu, przy którym siedział. Znajdowały się tam jeszcze opakowania po czekoladowych żabach. Postanowił więc sprawdzić, z czystej ciekawości i dla odwrócenia uwagi, czyje podobizny zawierały. Trafiły mu się karty Gwenog Jones i  Newtona Scamandera.
Świetnie! To jedne z najrzadszych – pomyślał, szczerze uradowany. Miał w domu już chyba z dziesięć podobizn Dumbledora i przynajmniej z dwadzieścia własnego ojca.
                Przymknął oczy i odwrócił twarz w stronę słońca.
To nie to samo, co siedzenie na zewnątrz, ale chyba nie mogę narzekać .
                - Kogóż to moje oczy widzą?! Nie spodziewałem się cię tu spotkać, stary. Nie mów, że matka cię przysłała.  Dzwoniłem dokładnie tyle razy, co zawsze. – Do  jego stolika przysiadł się wysoki, jasnowłosy mężczyzna o charakterystycznych, szarych oczach. Jimowi nie od razu udało się rozpoznać w nim kuzyna, który wyglądał zupełnie inaczej w lekarskim kitlu. Nie mówiąc już o tym, że kiedy ostatni raz go spotkał, był rudy.
                - Cześć, Teddy.
                - O! Czekoladowe żaby! Przypomnij mi następnym razem, żebym przyniósł Mavis karty,no wiesz, te, co jej obiecałem. – powiedział Lupin, którego uwagę przykuł wysoki uzdrowiciel o surowym wyrazie twarzy, bez wątpienia mierzący go wzrokiem. – Wybacz, Jimbo, ale to mój szef. Chyba muszę spadać. Widzimy się na obiedzie w niedzielę! – Poklepał Pottera po ramieniu i odszedł równie szybko, jak się pojawił. James dałby sobie rękę uciąć, że zanim przeszedł przez pomieszczenie, Teddy zdążył zmienić odcień skóry na kilka odcieni jaśniejszy, mlecznobiały. Czasem przerażała go ta cała metamorfomagia.
  Brunet ledwo zanotował to, co wydarzyło się w przeciągu ostatniej minuty. Ted jak zwykle zachowywał się niczym błyskawica, co przypomniało mu, że i on kiedyś taki był.  W czasach, kiedy tak naprawdę nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego, co to jest strata, nie zauważał upływu czasu. Beztroski i niestateczny, pozornie szczęśliwy.

***

Pięć minut zajęło Potterowi wydostanie się ze szpitala na ruchliwą ulicę. Pięć długich minut przeciskania się korytarzami pełnymi trącających go ludzi, wykrzykujących coś do siebie nawzajem, nie zauważających go zupełnie. Ale to dobrze. Może dostarczyło mu kilku nowych siniaków, ale zwolniło od rozmawiania z kimkolwiek, patrzenia w oczy i udawania,  że cokolwiek go interesuje. Bo w tamtej konkretnej chwili James miał w głowie pustkę, której nawet nie próbował zapełnić. Pozwalał jej zapanować nad sobą i prowadzić ulicą niczym szmacianą lalkę. Lewa noga, teraz prawa, lewa, prawa, lewa… Wybijał na chodniku monotonny rytm, który mógłby pokrywać się z rytmem jego serca, gdyby nie to, że był znacznie wolniejszy. Ślamazarny wręcz. Zupełnie nie pasujący do tętniącego życiem Londynu.
Wszedł do jednego z małych butików, wyglądającego na najmniej zaludniony, choć było to raczej pojęcie względne. Kręciło się po nim kilka wystrojonych kobiet, przeglądających ubrania z dziwnym wyrazem twarzy. Coś pomiędzy żądzą krwi a znudzeniem.
- Mogę panu w czymś pomóc? – Wysoka dziewczyna o płomiennorudych lokach stanęła tuż przed Potterem. Była pracownicą sklepu, co wywnioskował po plakietce z imieniem, przypiętej do jej błękitnej marynarki. Alex.
Z początku miał zamiar zaprzeczyć. Nie potrzebował niczego, szczególnie ze sklepu z damskimi rzeczami, ale potem trafiło do niego, że Marina wręcz przeciwnie. Ubrania, które wyciągnął z szafki w jej szpitalnej sali były poprzecierane i o kilka rozmiarów za duże.
- Szukam ubrań  - wypalił. Och, oczywiście, że szukasz ubrań, ty kretynie. Chyba że przylazłeś do butiku po miotłę!
- Dla niskiej brunetki, bardzo drobnej. Chociaż w sumie to nie ma znaczenia, ona i tak uwielbia luźne swetry… - wymamrotał drugie zdanie, bardziej do siebie niż ekspedientki.
- Niestety, nie jestem pewien rozmiaru.
- Rozumiem… - Kobieta wyglądała na lekko skonfundowaną, ale szybko ukryła ten fakt pod dobrze wypracowanym uśmiechem. -  Na pewno coś znajdziemy. O jakie konkretnie ubrania panu chodzi?
James poczuł, że po raz pierwszy od bardzo dawna się rumieni. I nie było to miłe uczucie.
- Wszystkie – powiedział dobitnie, mając nadzieję, że kobieta zrozumie.
Zaśmiała się.
- Oczywiście. Niska i bardzo drobna brunetka, tak? A kolor oczu, karnacja?
- Jest blada i ma niebieskie oczy – wymamrotał. Coraz gorzej czuł się w tamtym miejscu. Najchętniej uciekłby z krzykiem, ale takie zachowanie zrobiło by z niego tylko większego dziwaka. Stał więc sztywno, wbijając zaciśnięte pięści w kieszenie spodni, i starał się nie rozglądać za bardzo.
Chwilę później powróciła Alex z całym naręczem rzeczy, przewieszonym przez ramię. Położyła wszystko na ladzie, koło kasy, po czym zabrała się do pokazywania.
- Mam tu kilka swetrów – zaczęła, patrząc na niego znacząco i uśmiechając się lekko. – Granatowy, czarny i czerwony będą chyba najbardziej odpowiednie do urody. Do nich najlepiej pasowałyby wąskie spodnie, proponowałabym jeansy, są klasyczne. I szpilki.
- Bez szpilek, proszę. Ona nie za bardzo może się teraz poruszać na wysokich obcasach – wtrącił, ze wzrokiem wlepionym w swetry, które przyniosła. Starał się obiektywnie ocenić, czy Marina wyglądałaby w nich dobrze, czy też nie. Nie szło mu najlepiej.
- Rozumiem… To może baleriny? Będą odpowiednie do tej pory roku i nigdy nie wychodzą z mody – rzuciła luźnym i radosnym tonem, choć Jamesowi zdał się on całkowicie… obcy, przećwiczony. Radość kobiety nie sięgała zielonych oczu, które patrzyły na niego raczej obojętnie.
- Tak, sądzę, że baleriny to bardzo dobry pomysł – powiedział, siląc się na lekki uśmiech, nie bardzo wiedząc, o co kobiecie tak właściwie chodzi.
- W takim razie została już tylko bielizna…
- Zdam się na panią – wtrącił się jej szybko w słowo James. Wolał się w to nie bawić.
- Dobrze. Przygotowałam dwa komplety…
- Świetnie. Biorę je, te baletki, wąskie spodnie i trzy swetry, które mi pani pokazywała, proszę zapakować.
  Może i nie zachowywał się tak, jakby wypadało, ale z każdą kolejną sekundą spędzaną w tamtym butiku czuł się coraz gorzej i chciał tylko wyjść i odetchnąć powietrzem, które nie byłoby przesączone zapachem damskich perfum.
Gdy odbierał od niej torbę ze starannie złożonymi ubraniami, Alex uśmiechnęła się do niego firmowo.
- Mam nadzieję, że żonie spodobają się ubrania.
James poczuł, jak coś dziwnego łapie go za żołądek i zamyka w żelaznym uścisku.
- Dziękuję, też mam taką nadzieję.

***

Marina spała już do końca dnia, nie budząc się nawet na chwilę, więc James postanowił dać jej spokój i wrócić do siebie, żeby samemu też trochę odpocząć.
Kiedy otwierał frontowe drzwi, nie spostrzegł, że w kuchni pali się światło. Wszedł do przedpokoju, ściągnął buty i odwiesił płaszcz na wieszak. W domu pachniało lasagnią i wieczorną kawą.
                - Jimmy, to ty? – Pokierowany znajomym głosem, Potter trafił do kuchni z wielkim stołem pośrodku. Przy blacie siedziała rudowłosa kobieta o zmęczonym spojrzeniu i spracowanych dłoniach. Patrzyła na niego znad okularów i uśmiechała się ledwo zauważalnie.
                - Nie wiedziałem, że jeszcze jesteś, mamo.
                Ginevra wstała i podeszła do syna z typową dla niej gracją. Mimo swojego wieku, nadal wyglądała na pełną werwy i gotową w każdej chwili rozegrać kolejny mecz quidditcha, zupełnie jak jakaś narwana nastolatka. Tylko czekoladowe oczy zdradzały, że jest przemęczona i smutna.
                - Mavis jeszcze nie śpi. Mówiła, że jest coś ważnego, o czym musisz wiedzieć. – Pocałowała mężczyznę w policzek i ruszyła w stronę wyjścia. Obróciła się w ostatniej chwili, jakby o czymś zapomniała, lecz uśmiechnęła się tylko, chwyciła beżowy płaszcz i wyszła.
                James poczłapał na górne piętro domu, patrząc cały czas pod nogi. Czuł, że musi się położyć, ale najpierw chciał sprawdzić, co też takiego ważnego się stało. Uchylił delikatnie drzwi znajdujące się najbliżej schodów, których pokonanie wymagało od niego zbyt dużo wysiłku jak na tamten dzień,  i zajrzał do pogrążonego w mroku pokoju.
                - Jest coś, o czym musisz wiedzieć. – Usłyszał cichy głosik, który dobiegał z najbardziej oddalonego od wejścia kąta pomieszczenia. Uśmiechnął się, słysząc dokładnie te same słowa, które wypowiedziała do niego matka i wszedł śmiało do pokoju. Potknął się kilka razy i boleśnie uderzył w piszczel, zanim dotarł do małego łóżka, na którym przysiadł. Poczuł, że niewielka dłoń łapie go za przegub.
                - Zgubiłam ją, tato. Zgubiłam moją książkę.
                Mężczyzna westchnął głęboko i pocałował dziewczynkę w czoło, ledwo odnajdując je w mroku. – Nie martw się, Mavis. Jutro ją znajdziemy, obiecuję. A jak nie, kupimy taką samą i będziesz mogła ją dokończyć. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
                Czuł, że kiwa głową. Wiedział też, że przygląda się mu uważnie. Zawsze robiła to przed zaśnięciem. Wlepiała w niego spojrzenie, co bolało niemiłosiernie, gdyż oczy miała tak bardzo podobne do oczu swojej matki.
                - Pamiętasz jeszcze Hogwart, tato? – spytała, mając nadzieję na kolejną ciekawą historię. W końcu słyszała ich tak wiele. Tyle że to nie on je opowiadał. Wolał standardowe bajki, opowiadania z morałem, zawierające drugie dno, jakąś ukrytą prawdę.
                - Wspomnienia się zacierają, Mavis. Poza tym, ludzie nie chcą pamiętać wielu spraw. Czasem nawet wypierają z pamięci najszczęśliwsze wspomnienia, bo za bardzo bolą. A teraz śpij, jutro czeka cię kolejny długi i pracowity dzień.
                Tyle że nie możemy wymazać ze swojego życia ludzi, którzy tak wiele dla nas znaczyli. Nie możemy zatrzeć pamięci o nich. Nie jesteśmy w stanie.  

5 komentarzy:

  1. Wygląda i czyta się interesująco, choć jakoś szablon mi nie pasuje, ale to może takie moje dziwne odczucia. Piszesz naprawdę dobrze, a w dodatku jest to magicznie przyjemna historia. ;)

    Życzę wielu czytelników.
    http://historia-jutra.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za zwrócenie uwagi. Nigdy nie mam nikomu za złe, jeśli jest to kulturalne i ma sens. Idąc za twoimi radami wprowadziłam kilka poprawek, ale pewnych elementów nie zmieniałam, gdyż zamierzonym celem było owe brzmienie zdań. Tak czy inaczej, raz jeszcze dzięki.

    [historia-jutra]

    OdpowiedzUsuń
  3. Podoba mi się twoj styl pisania, słowa dobierasz świetnie.
    Martwi mnie tylko częśtość dodawana rozdziałów, mam nadzieje,że nie bedą tak rzadko dodawane.
    Intryguje mnie historia Jamesa, mam nadzieje,że niedługo dowiem się więcej o jego przeszłościi.
    Czekam na kolejny rozdział.pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dopiero teraz załapałam, które pokolenie opiewa Twoja historia. Po pierwszym było to trudne do odgadnięcia, ale na szczęście już wiadomo.
    Bardzo podobał mi się ten rozdział, ogólnie - lubię czytać to, co piszesz. Niby tak prosto, a z drugiej strony intrygująco, ciekawie. Aż chce się iść dalej i żałuje, że było tak krótko. Mam nadzieję, iż kolejny rozdział pojawi się o wiele szybciej niż ten ;D

    [trzymaj-mnie]

    OdpowiedzUsuń
  5. Fajnie, naprawdę fajnie napisane. Ciekawy pomysł. Będę wyczekiwać z nie cierplwością na kolejne twoje rozdziały. Przy okazji...fajny szablon.


    Życzę weny i pozdrawiam

    Anne Rise Of The Guardians http://rise-of-the-guardians.blogspot.com/

    Zapraszam również serdecznie na tego bloga. http://jaackfroost.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Spis treści